Mało powiedziane. To największy ułomek na zachód od Pekinu.
Oczywiście. Jak się idzie z Pekinu cały czas na zachód to się wraca do niego od wschodu ;)
Putin to człowiek ryba, nawet nie gad ;-)
Maryla Rodowicz jest przerażona wojną na Ukrainie. I przed kamerą Faktu wprost mówi, że Władimir Putin to szaleniec. Piosenkarka przed laty go poznała i wywarł na niej bardzo złe wrażenie.
01.03.2022 Maryla Rodowicz wspomina spotkanie z Władimirem Putinem: „Widziałam, że jego wodniste oczy mnie prześwietlają”
"Po obiedzie był taki afterek. Przedstawili nas sobie i mu powiedzieli, kim jestem"
Na początku 2002 roku Władimir Putin przyjechał do Polski z oficjalną wizytą, spotykając się oczywiście z ówczesnym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i licznymi oficjelami. Maryla Rodowicz wspomina, że wówczas miała okazję spotkać Putina i zaproponować mu pomysł na organizację polsko-rosyjskiego koncertu. Wokalistka nie wspomina dobrze krótkiej rozmowy z rosyjskim prezydentem.
– Miałam kiedyś pomysł, by zrobić koncert polsko-rosyjskiej kultury. Wydawało mi się, że to jest super pomysł i powstanie świetny koncert. Był obiad, jeszcze Kwaśniewski był prezydentem, na którym był właśnie Putin. I po obiedzie był taki afterek… Wszyscy stali, a on był prowadzony od grupy do grupy. Przedstawili nas sobie i mu powiedzieli, kim jestem. Mówiłam mu wtedy, że mam pomysł na koncert z prezentacją wspaniałej kultury rosyjskiej i polskiej. Miałam początek koncertu wymyślony i mu to opowiadałam. Miałam pomysł, że wjeżdża trójka białych koni na Torwarze. Siedzi tam Ałła Pugaczowa. Pada sztuczny śnieg, potem ja śpiewam, potem wychodzi balet na lodzie. Wszystko co Rosja ma najlepszego w kulturze – mówi Faktowi Rodowicz.
– Widziałam, że jego wodniste oczy mnie prześwietlają. Że on patrzy przeze mnie, jakbym była przezroczysta. Miał zero emocji. To było przerażające. Jakbym rozmawiała z rybą! Straszne to było, naprawdę. Jestem pewna, że mnie nie słuchał i myślał „skończ już babo”. Nic na mój pomysł nie powiedział i jak skończyłam gadać, to bez słowa odszedł – dodaje.
Z Wikipedii: Ze względu na swój dorobek (ma w repertuarze ok. 2 tys. piosenek) i wkład w rozwój krajowej popkultury często nazywana jest „królową polskiej piosenki”. Ma w repertuarze wiele przebojów, m.in.: (...) „Damą być”, „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”, (...) „Wariatka tańczy”, „Szparka sekretarka”, „Niech żyje bal” (...)
23 czerwca 2025 Polacy kochają ten hit, ale mógł nigdy nie wybrzmieć. Nie uwierzysz, co naprawdę kryło się za ryzykownym utworem lat 80.
To właśnie ten utwór Maryla Rodowicz zostawia na koniec każdego swojego koncertu. „Szparka sekretarka” – energetyczny, nośny, prosty w formie, a jednak pełen emocji. Jak powstał ten kultowy numer i dlaczego prawie nie trafił do publiczności?
Maryla Rodowicz nie od dziś udowadnia, że na polskiej scenie muzycznej nie ma sobie równych. Ikona estrady, której hity znają pokolenia, w latach 80. musiała stawić czoła prawdziwej batalii o jedną ze swoich piosenek. „Szparka sekretarka" – przebój, który dziś śpiewa cała Polska, niemal przepadł przez… niestosowne skojarzenia! (...)
Putin mógł sobie pomyśleć np.: Zewrzyj szparę dziewczyno.
Закрой рот, девчонка.
Rdzawy na Dzikim Zachodzie, czyli polowanie na Internautów
Na samym końcu Dzikiego Zachodu, gdzie kurz tańczył po pustynnych szlakach, a kaktusy były jedynymi świadkami niejednej strzelaniny, istniało małe, zapomniane przez Boga miasteczko o nazwie Serwer Creek. Miasteczko było dziwne. Zamiast saloonów były czaty, zamiast kolei – światłowody, a zamiast koni – routery Wi-Fi z antenami jak rogi bizonów.
To właśnie tu przybył Rdzawy, stary kowboj z błyskiem w oku i modemem 56k w sakwie. Nikt nie wiedział, skąd przybył – niektórzy mówili, że był pionierem pierwszego internetu, inni, że był botem, który zyskał świadomość. Jedno było pewne – nie ufał Internautom.
Internauci byli nowi. Przyszli ze Wschodu, z wielkich Sieciowych Miast – głośni, pewni siebie, klikający wszystko, co się rusza. Przywozili wirusy, fejki, memy, boty, komentarze z błędami ortograficznymi i nieproszone newslettery. Zakłócali spokój Serwer Creek, który przez lata żył w zgodzie z dial-upem i listami elektronicznymi pisanymi z szacunkiem i interpunkcją.
Rdzawy widział, jak jego świat się zmienia.
– Kiedyś, jak ktoś pisał „lol”, to naprawdę się śmiał – mamrotał, stojąc przed starą przeglądarką Netscape Navigator, którą traktował jak relikwię.
Pewnego dnia do miasteczka wjechała banda. Nazywali się Troll Gang – banda Internautów, których jedynym celem było sianie chaosu. Rozsyłali fake newsy, kradli dane i używali caps locka bez opamiętania. Szeryf był bezsilny – sam uzależniony od lajków i scrollowania. Mieszkańcy zaczęli znikać – jedni wpadali w spiralę teorii spiskowych, inni znikali w bezdennych komentarzach na forach.
Rdzawy wiedział, że trzeba działać.
Zebrał starych towarzyszy – Kapitana Firewalla, Panią Antywiruskę i braci Proxy. Ruszyli do boju. Walka była zacięta – emotikony latały jak kule, gifami zasłaniano widoczność, a algorytmy myliły tropy. Lecz Rdzawy znał ich język. Wiedział, jak myśli Internet, znał jego kod.
W końcu dopadł przywódcę Troll Gangu – Kapitana Shitposta. Stanęli naprzeciw siebie.
– Masz ostatnie słowo, starcze? – spytał Troll.
Rdzawy splunął pikselem.
– Tak. Prawdziwa wolność w sieci nie oznacza braku zasad, tylko odpowiedzialność za to, co się klika.
Po tych słowach Rdzawy aktywował starą zapomnianą technologię – Zdrowy Rozsądek 1.0. Jasne światło zalało miasteczko. Trollowie rozpłynęli się, jak reklamy po kliknięciu „Pomiń reklamę”. Sieć na powrót stała się miejscem rozmów, myśli i wymiany wiedzy.
Morał?
Nie każdy Internauta to wróg, ale każdy użytkownik Internetu ma obowiązek dbać o przestrzeń, w której się porusza. Bo nawet na Dzikim Zachodzie obowiązywał kodeks – a dziś, choć wirtualny, wciąż potrzebujemy zasad, rozsądku i trochę więcej... szacunku do drugiego użytkownika.
I pamiętaj – Rdzawy może i był stary, ale dzięki niemu Internet nie zardzewiał całkiem.
Rdzawy na Dzikim Zachodzie, czyli polowanie na Internautów... ver. 2.0
Na skraju piasków i cieni, wśród pękających od upału skał i skrzypiących drzwi opuszczonych kopalń, istniało miejsce, którego nazwy nikt już dziś nie wypowiada głośno – Cache Valley. Było to miejsce równie legendarne, co niebezpieczne. Tam właśnie rządził Rdzawy, rudobrody poszukiwacz złota, samozwańczy wynalazca, przywódca gangu, i – jak sam twierdził – pierwszy w historii producent Mlecznej Gali.
Tak, dobrze słyszysz. Mlecznej Gali. Był to napój tak dziwny, że nie dało się go porównać z niczym innym. Coś pomiędzy mlekiem a mgłą, z domieszką orzechów i legendy. Rdzawy wytwarzał go w tajemniczej chłodni zbudowanej z beczek po prochu i rur od parowozu, twierdząc, że "chłodziarstwo to przyszłość".
Ale zanim stał się wynalazcą i potentatem nabiału, był po prostu złotym nosicielem – człowiekiem z nieomylnym wyczuciem kruszcu i smykałką do techniki. Jego gang – Chmurni Poszukiwacze – rozkopywał serca gór, szukając złota, danych, i prawdy.
Wszystko zmieniło się, kiedy do Cache Valley zaczęli napływać Internauci.
Nie byli z tego świata. Przypływali na cyfrowych karawanach, ubrani w błyskające okulary VR, z plecakami pełnymi memów, plug-inów i zapału. Zamiast łopat mieli drony, zamiast koni – hoverboardy, a zamiast rozmów – strumienie danych. Szukali złota, ale nie tego z ziemi. Chcieli klików, lajków, influencji. Górnictwo danych, jak to nazywali, miało wypchnąć starych pionierów w niebyt.
Rdzawy się nie ugiął. Zgromadził swój gang przy ognisku, nalał Mlecznej Gali do cynowych kubków i powiedział:
– To my budowaliśmy ten Dziki Zachód bajt po bajcie. To my ustawialiśmy pierwsze kopalnie danych. A teraz oni chcą to wszystko zmienić w jeden wielki baner reklamowy!
Nie trzeba było więcej słów. Chmurni Poszukiwacze ruszyli do walki.
Przez kilka tygodni trwała bitwa pomiędzy analogiem a cyfrą, między czuciem a algorytmem. Internauci spamowali okolicę powiadomieniami, ich boty kopały tunele bez pozwolenia, ich reklamy zaklejały niebo. Ale Rdzawy znał teren. Wiedział, gdzie sieć była najsłabsza, gdzie można było przeciąć zasilanie, gdzie zakopać honeypot.
W końcu dopadł ich lidera – Kapitana Feedera, samozwańczego króla zasięgu, który wrzeszczał:
– To wy jesteście przeszłością, staruchu! Teraz wszystko jest szybciej, więcej, mocniej!
Rdzawy spojrzał na niego z niesmakiem, po czym wyjął szklankę Mlecznej Gali.
– A próbowałeś kiedyś zwolnić? Zrozumieć? Zapytać, po co to wszystko?
I wtedy poczęstował go napojem.
Kapitan Feeder zasmakował. Zamilkł. W oczach pojawiła się łza. Może z przeładowania zmysłów, a może z tego, że po raz pierwszy poczuł coś prawdziwego.
Morał tej opowieści?
Postęp jest nieunikniony, ale nie każda nowość to wartość. W pędzie za kliknięciami można zgubić to, co najważniejsze – sens, uważność, wspólnotę. Czasem warto zatrzymać się, wypić Mleczną Galę i zastanowić się, czy na pewno potrzebujesz kolejnej aktualizacji – czy może po prostu rozmowy przy ognisku.
Rdzawy nadal gdzieś tam jest. W starym pliku .txt, w zapomnianym folderze, w twojej pamięci. Jeśli kiedyś zobaczysz wiadomość "Połączono z przeszłością" – to pewnie on.
Łakomczuch na tropie Mlecznej Gali (opowieść pełna zwrotów akcji, intryg, słodkości i z morałem, który warto zapamiętać)
Rozdział I: Łakomczuch i zapomniana legenda
Na końcu wielkiego Lądu Słodyczy, tuż za Syropową Doliną, gdzie drzewa rodziły lizaki, a potoki płynęły karmelem, mieszkał Łakomczuch. Nie był to potwór, choć niektórzy tak o nim mówili. Był raczej… pasjonatem. Pasjonatem smaków. Degustatorem wszystkiego, co miało choćby cień lukru.
Zamieszkiwał chatkę z piernika (z cementem z masy krówkowej) i codziennie urządzał sobie wyprawy: raz na ciastkowe wzgórza, innym razem na bezowe pustynie. Ale Łakomczuch czuł, że coś mu umyka.
Pewnego dnia natrafił na stary zwoj z karobowego papieru, zakopany pod cukrowym głazem. Nosił tytuł:
„Mleczna Gala – napój, który zmienił świat”
Czytał z wypiekami (dosłownie, bo miał bułeczki w kieszeni):
„Powstała raz na Północy, gdzie mleko było gęstsze od chmur, a miód kapał z nieba. Mleczna Gala – napój o smaku tak doskonałym, że przywracał zmysły, godził zwaśnione królestwa i leczył pęknięte serca. Lecz jeden człowiek chciał go tylko dla siebie…”
Łakomczuch przełknął ślinę. – Muszę to odnaleźć – powiedział sobie. – Nie po to, żeby mieć, ale żeby zrozumieć.
Rozdział II: Droga przez Kremową Pustynię
Wkrótce ruszył w podróż. Na plecy zarzucił torbę z narzędziami cukiernika i kompasy smaków. Szedł przez Kremową Pustynię, gdzie w dzień ubijała śmietana, a w nocy kłuły igły lukrecji. Spotkał tam Karmelowych Nomadów, którzy żyli z przetapiania słońca.
– Mleczna Gala? – zapytali z uznaniem. – Dawno nie słyszeliśmy tego imienia. Mówią, że ostatnia jej kropla zaschła w Jaskini Lodu, gdzie czai się Vanilak, strażnik legend i niszczyciel przepisów.
– Vanilak? – zdziwił się Łakomczuch. – To przecież tylko bajka.
Nomadzi spojrzeli po sobie.
– Może. Ale bajki często są prawdziwe, tylko dobrze zamaskowane.
Rozdział III: Kraina Bez Smaku
Przekroczywszy Dolinę Dżemu, Łakomczuch trafił do miejsca, które mroziło serce – dosłownie i w przenośni. To była Kraina Bez Smaku – obszar rządzony przez Szarych Kucharzy, którzy uwierzyli, że emocje przeszkadzają w kuchni. Wszystko było tam bez przypraw, bez tekstury, bez duszy.
Złapano go niemal natychmiast. Zaciągnięto przed Trybunał Smaku.
– Przyszedłeś tu z opowieściami o Galach i magii? – zadrwił jeden z Szarych. – Nie ma miejsca na takie rzeczy. Tu tylko kontrola, standardy, zero indywidualizmu.
Ale Łakomczuch, zamiast się bronić, wyjął z kieszeni mały cukierek – ostatnią wiśnię w czekoladzie. Położył ją na stole.
– Spróbujcie – powiedział.
Jeden z kucharzy odważył się. Gdy zjadł, jego twarz zadrżała. Oczy zrobiły się mokre.
– To… przypomina mi dzieciństwo. Moja mama tak robiła… zanim wszystko musiało być zgodne z normą ISO-SMAKU-9001.
Łakomczuchowi udało się uciec – nie przez walkę, ale przez wspomnienie.
Rozdział IV: Spotkanie z Vanilakiem
Wreszcie dotarł do Jaskini Lodu. Czuł, że jest blisko. A potem… zobaczył go.
Vanilak nie był potworem. Był człowiekiem. Starym, zmęczonym, z zamarzniętą duszą. Trzymał w rękach małą fiolkę – ostatnią kroplę Mlecznej Gali.
– Szukasz tego? – zapytał, bez złości.
– Tak – odparł Łakomczuch. – Ale nie chcę jej wypić. Chcę, żeby świat znów o niej usłyszał.
Vanilak uśmiechnął się gorzko.
– Wiesz, co się stanie, gdy ludzie znów poczują jej smak? Będą chcieli więcej. Znów powstaną fabryki, wojny o recepturę, kopiowanie, podróbki…
– Ale może – przerwał mu Łakomczuch – może wystarczy jedna kropla, by przypomnieć im, czym jest prawdziwy smak. I prawdziwe życie.
Po długim milczeniu Vanilak podał mu fiolkę.
– Nie oddawaj jej nikomu. Ale pokaż wszystkim.
Rozdział V: Gala
Łakomczuch wrócił do swojej krainy. Nie sprzedał fiolki. Nie zamknął jej w muzeum. Zamiast tego zrobił to, co umiał najlepiej.
Zaczął gotować.
Nie kopiował Mlecznej Gali. Inspirował się nią. Przemycał jej ideę do deserów, napojów, zup i nawet do słodko-słonych opowieści. Zorganizował Wielką Galę Smaku – bez biletów, bez sponsorów. Tylko ludzie, jedzenie i rozmowa.
Wieść o tym rozeszła się po całym świecie. A Mleczna Gala? Cóż – jej smak już nie był w jednej fiolce, ale w sercach tych, którzy potrafili się zatrzymać, spróbować i... poczuć.
Morał? Czasem największy skarb nie polega na posiadaniu czegoś wyjątkowego, ale na umiejętności dzielenia się jego duchem.
W świecie pełnym sztucznego smaku i pogoni za nowością, prawdziwa wartość tkwi w tym, co autentyczne – i w tych, którzy nie konsumują, ale doświadczają.
Łakomczuch nie zdobył Mlecznej Gali.
On sprawił, że świat znów o niej śnił.