Dtare dobre czasy, tyle sie zmieniło. Trzeba trochę powspominać. Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze... na śniadanie matka kroiła szczury i bezpańskie psy . Nikt nie narzekał.
Wszyscy należeliśmy do hord i łupiliśmy okolicę. Opatów, Ożarów, Pawłów, Ćmielów, nawet Waśniów stały w płomieniach. Bawiliśmy się też na budowach. Czasem kogoś przywaliła zbrojona płyta, a czasem nie. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka odcinała stopę i mówiła z uśmiechem, "masz, przecież drugą, nie"? Nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że wszyscy zginiemy. Nie martwiła się o nie znaczące rzeczy, nie była nadopiekuńcza. Nikt nie narzekał.
Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z gruźlicą, szkorbutem, przeziębieniem i polio służył mocz i mech oraz nalewki wujka Stefka. Lekarz u nas nigdy nie bywał i nie dawał szczepionek czy anbiotyków. Chyba że u babci – po mocz do picia i mech na okłady. Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Jedliśmy muchomory sromotnikowe, na które defekowały chore na wscieklizne dziki i kuny. Nie mieliśmy hamburgerów – jedliśmy wilki. Nie mieliśmy czipsów – jedliśmy mrówki. Nie było wtedy coca-coli, była ślina niedźwiedzi. Była miesiączka żab. Dziś jedzą tylko syf z MacDonaldsa - my jedliśmy naturalnie prosto z lasu. Nikt nie narzekał.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał karę. Dół ze potłuczonym szkłem, nóż, myśliwska flinta – różnie. Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo — jak zwykle. Potem ojciec wracał do domu, a po drodze brał sobie nowe dziecko. Dzieci wtedy leżały wszędzie. Na trawnikach, w rowach melioracyjnych, obok przystanków, pod drzewami. Tak jak dzisiaj leżą papierki po batonach. Nie było wtedy batonów, dzieci leżały za to wszędzie. Nikt nie narzekał.
Latem wchodziliśmy na dachy wieżowców, nie pilnowali nas dorośli. Skakaliśmy. Nikt jednak nie rozbił się o chodnik. Każdy potrafił latać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji, aby się tej sztuki nauczyć. Nikt też nie narzekał.
Zimą któryś ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy. Czasem akurat wtedy nadjeżdżał jelcz lub star. Wtedy były emocje - kto spadł - ten miał problem. Nie musiał spadać. Nikt nie narzekał.
Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Podobnie jak wybite zęby, rozprute brzuchy, nagły brak oka czy amatorskie amputacje. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego. Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję (wtedy MO), żeby zakablować rodziców. Pasek był wtedy pomocą dydaktyczną, a od pomocy, to jeszcze nikt nie umarł.Nie było dysmózgii - wystarczył kij od szczotki i gałązki pokrzywy. Ciocia Janinka powtarzała, "lepiej lanie niż śniadanie". Nikt nie narzekał.
Gotowaliśmy sobie zupy z mazutu, azbestu i Ludwika. Jedliśmy też koks, paznokcie obcych osób, truchła zwierząt, papier ścierny, nawozy sztuczne, oset, mszyce, płody krów, odchody ryb, kogel-mogel truskawki ze śmietaną i chleb z cukrem. Jak kogoś użarła pszczoła, to pił 2 szklanki mleka i przykładał sobie zimną patelnię. Jak ktoś się zadławił, to pił 3 szklanki mleka i przykładał sobie rozgrzaną patelnię. Nikt nie narzekał.
Nikt nie latał co miesiąc do dentysty. Próchnica jest smaczna. Kiedy ktoś spuchł od bolącego zęba, graliśmy jego głową w piłkę. Mieliśmy jedną plombę na jedenaścioro. Każdy ją nosił po 2-3 dni w miesiącu. Nikt nie narzekał.
Byliśmy młodzi i twardzi. Odmawialiśmy jazdy autem. Po prostu za nim biegliśmy. Nasz pies, MURZYN, był przywiązany linką stalową do haka i biegł obok nas. I nikomu to nie przeszkadzało. Nikt nie narzekał.
Wychowywali nas gajowi, stare wiedźmy, zbiegli więźniowie, koledzy z poprawczaka, woźne i księża. Nasze matki rodziły nasze rodzeństwo normalnie – w pracy, szuwarach albo na balkonie. Prawie wszyscy przeżyliśmy, niektórzy tylko nie trafili do więzienia. Nikt nie skończył studiów, ale każdy zaznał zawodu. Niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. To przykre. Obecnie jest więcej batonów niż dzieci.
My, dzieci z naszego jeziora, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli jak nas należy „dobrze" wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez słodyczy, szacunku, ciepłego obiadu, sensu, a niektórzy – kończyn.
Nikt nie narzekał.
Kiedyś było jakoś fajniej.
22:06. BRAWO! Doskonały materiał szkoleniowy dla studentów medycyny, przyszłych lekarzy psychiatrów. Świetne, naprawdę.
dziękuję ci :) dawno się tak nie uśmiałem :) zacznij pisać bloga, może od razu całą książkę bo masz talent! lub filmiki na YT i daj linka
ja osobiście uważam że teraz są najlepsze czasy, nigdy nie było lepiej, czasy dzieciństwa były bardzo fajne ale teraźniejszość jest dużo fajniejsza, a przyszłość jeszcze lepsza,
żyjemy w najlepszym kraju na świecie, ale ludzie tego nie rozumieją i nie potrafią docenić
@keramzyt, nie podniecaj się - autor wątku nie zacznie pisać żadnego bloga, bo zamieszczony tekst nie jest JEGO pomysłem, ale zwyczajnie zerżnięty z internetu... tak,że ten teges...
Tak było Melancholik, pamiętam. My dzieci z innego miasta też tak mieliśmy.
Bardzo ciekawy post, bardzo..a już tu rzesza sprzysiężonych chciała blokować posty co nie którym osobą.Nie daj Boże..toć to kwintesencja naszych umysłów brylujących na forum wyeksponowanych przez samego Melancholika..muszą tacy ludzie dojść do głosu przez to forum. Trzymaj się chłopie..pisz,pisz..