Skoro taki superowy dyrektor to może mógł pozostać, wystarczyło wymienić pielęgniarki i niektórych lekarzy, bo to działało kiepsko.
Ciekawe kto stanie do konkursu?Dobrze by było,żeby kandydatmiał doświadczenie na stanowisku dyrektora szpitala i to z osiągnięciami. Wiedza w postaci "studiów podyplomowych z zakresu zarządzania służbą zdrowia" jest najdelikatniej mówiąc słabieńka.
Tak jest
18.17 stawaj ty
A ten były dyrektor, to gdzie będzie mieszkał w Zakopanem?
A co cię to obchodzi?
Jest ostrowiecką dewotką więc musi wziąć temat pod lupę.
Może w bacówce? :) To niewielki, zazwyczaj drewniany (wyjątkowo z kamienia) budynek pasterski w polskich Karpatach, stawiany na halach pasterskich, w którym przez kilka miesięcy w roku, na czas wypasu, przebywa baca wraz z juhasami. Bacówka to nie tylko schronienie przed złą pogodą, ale również miejsce, które służy pasterzom do przerabiania mleka owczego na ser, serwatkę czy też wędzone oscypki.
Acha. Czyli darmowe spanko i nie trzeba będzie dla byłego pana dyrektora wynajmować i z budżetu płacić za apartament w hotelu lub prywatnej willi.
W Denkowie jest sporo bacówek, bo i sporo baranów jest.
W Denkowie jest sporo bacówek, bo i sporo baranów jest...
Nie, Karpaty nie są w Zakopanem – to odwrotnie: Zakopane leży w Karpatach, a dokładniej w ich części zwanej Tatrami. Tatry to najwyższe pasmo w całych Karpatach.
Jest takie ciasto Karpatka, co nie? Z herbatników się je robi? Deserek niezły :)
**Dyrektor szpitala w tarapatach**
Dyrektor jednego wielkiego miejskiego szpitala miał już wszystkiego po dziurki w nosie. Przepełnione oddziały, awanturujący się pacjenci, sterty papierów, budżet się nie zgadza, a sanepid za plecami. No to któregoś dnia wstał, rzucił teczką o biurko, powiedział „a idźcie wy wszyscy do licha” – i uciekł.
Nie mówiąc nikomu, spakował plecak i ruszył w góry. Szedł bez mapy, byle przed siebie. Po paru dniach błąkania się po tatrzańskich ścieżkach padł z głodu i zmęczenia przy jakiejś starej bacówce na hali.
Z bacówki wychodzi baca – brodaty, z ciupagą, w kapeluszu, patrzy na gościa w garniturze, co leży jak worek kartofli na trawie i sapie.
– A dyć panocku, co się tak legło? – pyta baca.
– Ja... lekarz... dyrektor szpitala... uciekłem – wydusił z siebie tamten.
– Uciekłeś? A gdzieżeś myśloł, że cię tu przyjmą jak w hotelu?
– Nie, ja już nie mogłem... Ciągle tylko chorzy, narady, papiery, pretensje. Potrzebuję ciszy...
Baca popatrzył na niego z góry do dołu i rzekł:
– To se trafił jak świnia w oscypek. Chodźże do środka, pocepie cię serwatką, a i może rozruszasz gnaty.
W środku – przy długiej ławie – siedzą juhasi, młode chłopaki w portkach, z ciupagami oparte o ścianę. Jeden gra na skrzypcach, drugi przytupuje, trzeci coś tam nuci. Jak tylko wszedł ten cały dyrektor, juhasi spojrzeli po sobie i zaczęli grać głośniej. I zaraz poszła nuta:
"W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy,
Kazali se piknie grać,
I na nóżki pozierać.
Tańcowałbyk, kiebyk móg,
Kiebyk ni mioł krzywych nóg,
A że krzywe nóżki mom,
Co podskoce, to się gnom."
Dyrektor spojrzał zdziwiony, potem się zaśmiał, a juhasi krzyknęli:
– Hej, panie doktór! Teroz nie będzie żadnych pacjentów, ani telefonów! U nos się nie leczy, u nos się tańcuje! Kazali my ci piknie grać, to se tańcuj, nie marudź!
I złapali go pod ręce. Najpierw się bronił, potem się śmiał, a w końcu sam przytupywał do rytmu. Zupa z bryndzy się grzała na ogniu, baca machnął ręką i rzekł:
– Tu nie ma oddziałów, nie ma NFZ-tu. Tu jest muzyka, oscypek, ogień i spokój. Jak ci się spodoba, to zostań. Zrobimy z tej bacówki sanatorium.
I został. Wyrzucił telefon, porzucił Excel. A juhasi ochrzcili bacówkę nowym mianem:
„Szpital Świętego Spokoju”
I tak od tej pory, jak któryś lekarz albo pielęgniarka z tamtego szpitala ma dość, to koledzy tylko mówią:
– Jedź w góry. Dyrektor już tam czeka. Z juhasami tańcuje. Papiery się same nie zrobią – i dobrze.
Długa ława to po angielsku The Long Table ? :)
Mówisz, że długa...?
Można prosić o drugą część tej fikcyjnej opowieści? - która nie ma nic wspólnego z Ostrowcem, gdyż w Ostrowcu jest szpital powiatowy a nie miejski, więc jakakolwiek zbieżność czegoś tam jest zupełnie przypadkowa. Może jak do Zakopanego pojechała delegacja z pieseczkiem? :)
Dokładnie tak – "Nie jednemu psu Coco na imię" to świetna gra słów, nawiązująca do powiedzenia „Nie jeden pies Burek się nazywa”, czyli że imię (czy sytuacja) nie jest wyjątkowa.
Można to wykorzystać w Twojej historii jako komentarz od bacy albo któregoś juhasa, np. gdy pojawia się zamieszanie wokół Koko:
> – Koko, powiadacie? A nie jednemu psu Coco na imię – mruknął baca, mieszając żętycę.
Chcesz, żebym wplótł to w tekst drugiej części?